Dlaczego ukraińska władza nie reagowała na coraz śmielsze ataki separatystów? Krążą na ten temat różne wersje.
Najbardziej spiskowa teoria – tę powtórzono mi w Dniepropietrowsku – brzmi: Tymoszenko, która – jak się uważa – pociąga za kijowskie sznurki, specjalnie wstrzymuje działania p.o. prezydenta Turczynowa. Tymoszenko chce po cichu dogadać się z Putinem (tych dwoje łączą niezłe kontakty osobiste, co widzieliśmy w 2009 r. podczas podpisywania umów gazowych).
Smutny fakt pozostaje faktem: politycy próbują wykorzystać doniecki kryzys w swoich interesach. Zarówno ci z Kijowa, jak i miejscowi. Zastanawiali się Państwo, dlaczego nieliczne (tak przynajmniej było na początku) grupy radzą sobie bez przeszkód w tym ogólnie niesprzyjającym demonstracjom regionie? Nie byłoby to możliwe bez wsparcia, a przynajmniej patrzenia przez palce lokalnych elit.
W Doniecku rozmawiałam z Mikołajem Lewczenką, deputowanym do Rady Najwyższej z ramienia Partii Regionów. Lewczenko, który prowadzi dialog z separatystami, przez niektórych nazywany jest również „sponsorem donieckiej republiki”.
Lewczeno był łaskaw powiedzieć kiedyś, że rosyjski powinien być jedynym językiem państwowym na Ukrainie (teraz zmienił zdanie i jest gotów przyznać, że język ukraiński ma prawo do istnienia w Ukrainie na równych prawach z rosyjskim). Twierdzi, że nie wspiera separatystów, podziela jednak ich gniew na Kijów i część postulatów („Jestem za federalizacją, niech nasze podatki zostaną na naszej ziemi” – mówi deputowany).
– Dlaczego część mieszkańców regionu tak agresywnie reaguje na ukraińską flagę narodową, chociaż na Euro 2012 r., na Donbasie, machano nią z dumą? – pytam Lewczenkę.
Ten milczy kilka sekund. – Dobre pytanie – mówi i znów milczy.
Zwykle elokwentny, mówiący do dziennikarzy „z taśmy”, bo na większość pytań ma już przygotowaną odpowiedź, teraz potrzebuje chwili, by wrócić do antymajdanowej retoryki. -Ludzie zobaczyli, jak banderowcy i faszyści na Majdanie machali ukraińskimi flagami i teraz ich nienawidzą”, tłumaczy. Mało przekonująco.
Lewczenko błyszczy, czuje się ważny, jest negocjatorem i Kijów musi się z nim liczyć. Tak się ma dziś wielu polityków z Partii Regionów. Gdyby nie Donieck, Majdan zapewne nie byłby dla nich łaskawy. Teraz wracają do gry. To dlatego Doniecka Republika jest im wygodna (podobnie jak Rinatowi Achmetowowi). Tyle że dbając o własne interesy, igrają z ogniem, który już wymknął się spod kontroli.
Donieckie igranie z ogniem może się skończyć tragicznie. Również dla lokalnych polityków. Gniew ludowej republiki wymierzony jest przecież nie tylko w Kijów, ale również przeciwko lokalnym tłuściochom. Jak rewolucja, to rewolucja.
A teraz o separatystach. Julia Łatynina, rosyjska dziennikarka (z tych nielicznych, niezależnych od Kremla) słusznie dzieli ich na „szczerych” i „wynajętych”.
Ci szczerzy dość chętnie rozmawiają z dziennikarzami. Mówią o niesprawiedliwości ekonomicznej i społecznej, bałaganie wywołanym przez Majdan, mówią o politykach jak o zdrajcach. Nie chcemy być w Europie tanią siłą roboczą, powtarzają, nasz region jest związany z Rosją niczym z pępowiną. Mówią też (przydługo) o historycznym braterstwie z Rosją.
Mirosław Rudenko, jeden z ideologów donieckiej republiki i kum aresztowanego przez Kijów samozwańczego mera, należy raczej do tych „szczerych”. Był za separatyzmem, kiedy jeszcze nie było to „modne”.
Zaledwie w lutym, jeszcze przed ucieczką Janukowycza, młodzieżowe skrzydło Partii Regionów spuściło nielicznym zwolennikom donieckiej republiki regularny łomot, bo ci zdecydowali się demonstrować swoje racje na ulicy. Brzmi niewiarygodnie, prawda? Organizację „Doniecka republika” założono kilka lat temu. „W mieście patrzono na nich jak na oszołomów”, mówi prof. Ihor Todorow z miejscowego uniwersytetu.
„Szczerzy” pochodzą najczęściej z donieckiej prowincji. Trudy życia mają wypisane na często bezzębnych twarzach.
Wbrew powszechnej opinii grupa zgromadzona w przejętej radzie obwodowej nie jest jednolita. Opowiadał znajomy dziennikarz: wszedł do środka z grupą separatystów, za to inni chcieli pobić i jego, i tych, którzy go tam przyprowadzili.
„Wynajęci” separatyści nie rozmawiają z dziennikarzami, ewentualnie organizują konferencje prasowe, teatr jednego autora. Jest ich coraz więcej. Dlaczego Kijów pozwala, by na Ukrainę wciąż jeździły pociągi z Rosji? To jedno z wielu pytań.
Bierność Kijowa powoduje, że zwolennicy Ukrainy ponoszą na Donbasie nieustanne straty. Miejscowi patrioci (a tych wbrew pozorom na nie brakuje) czują się opuszczeni przez Kijów. Milcząca większość przygląda się sytuacji, gotowa poprzeć silniejszego. Według sondaży większość mieszkańców regionu jest przeciwna oderwaniu się Donbasu od Ukrainy, ale jeszcze w lutym na Krymie za przyłączeniem półwyspu do Rosji opowiadało się zaledwie 40 proc. mieszkańców. Przybycie zielonych ludzików i bierność Kijowa spowodowały, że ludzie uwierzyli, że tylko Rosja może przynieść upragniony spokój. Tak też może się zdarzyć na Donbasie.
Jedną z przyczyn braku inicjatywy Kijowa mogą być nie tylko gierki Tymoszenko. Kijów ogranicza działania do minimum, dobrze wiedząc, że nie ma kim walczyć. Wojsko jest w stanie rozkładu.
Rozmawiałam z jednym z żołnierzy wojsk wewnętrznych. Jego grupa najpierw była na Majdanie, teraz wysłano ich do Doniecka. W styczniu i lutym toczyła z kijowskimi demonstrantami ciężkie boje. „Narobili bałaganu w stolicy, a teraz my mamy go gasić na wschodzie Ukrainy” – użalał się mundurowy. „Ja za mizerne 2 tysiące hrywien [trochę ponad 500 zł – przyp. red.] pensji nie dam się zabić”, zarzekał się.
Mam wrażenie, że nie był w swej frustracji odosobniony. Nie dziwi zatem łatwość, z jaką separatyści zdobywają kolejne punkty, których za bardzo nie ma kto bronić.
Kijów spał, sądząc naiwnie, że problem sam się rozwiąże. Każdy kolejny dzień bierności coraz bardziej oddalał Donieck od Ukrainy, zwiększając szanse separatystów i Rosji. Do walki przygotowuje się sąsiadujący z Donbasem Dniepropietrowsk pod wodzą gubernatora Kołomojskiego. To dziś największa nadzieja Ukrainy.
Dniepropietrowsk to dopiero historia. Ale o tym w następnym wpisie.